Nadludzko sprawny technicznie, nieprawdopodobnie muzykalny i charyzmatyczny band leader, geniusz perkusji i jedyny w swoim rodzaju muzyk - perkusista. Niezależnie od tego jaki gatunek muzyczny jest nam bliski, Buddy to bezwzględna ikona perkusyjnego high-endu, legenda niedościgniona i dla wielu wzór naśladownictwa. Ale czy słusznie? Szanując niewątpliwy geniusz i dorobek tego bohatera, ośmielam się zadać głośne pytanie: "Czy świat potrzebuje dziś kolejnych Buddy Richów?" A może naśladowanie tej perkusyjnej ikony jest drogą do nikąd? A co z filmem "Whiplash"? Obowiązkowym "must see" każdego muzyka, uważam, jednak budującym pewien dystans i dysproporcję, którą warto świadomie zauważyć.
Do rozpoczęcia tego wątku skłoniła mnie nie tyle refleksja własna na temat Buddego, którego mentalnie bardzo szanuję, choć emocjonalnie nigdy nie skradł mego serca, co wskazówki kolegów muzyków, bardziej doświadczonych ode mnie w muzycznym boju "starych wyjadaczy", którzy wielokrotnie powtarzają opinię, że hit kinowy "Whiplash" bardziej krzywdzi młodych perkusistów niż im pomaga. Dlaczego? Bo produkuje perkusyjnych solistów, nieustannie spragnionych bycia w centrum uwagi, egocentrycznie zaparzonych w swoje "ja", którym w zasadzie niewiele więcej do szczęścia potrzeba poza bębnami, przygrywającym im muzykom (ewentualnie, bo w zastępstwie żywych muzyków może być przecież ścieżka dźwiękowa puszczona z odtwarzacza), no i oczywiście ... tłumy rozgrzanych do czerwoności widzów, bijących żarliwe brawa przy każdej solówce, które oddziela od siebie monotonnie grany groove... No dobrze rozpocząłem dosadnie, wyraźnie artykułując wszelkie wątpliwości wobec filmu "whiplash", który dla mnie osobiście jest genialnym narzędziem motywacyjnym (nie muzycznym!), ale każdy ma prawo posiadać własne zdanie.
1.Kontekst historyczny
Pamiętajmy, że rola perkusji i tym samym perkusistów zmienia się niekiedy drastycznie na przełomie kilku lat, a co dopiero lat kilkudziesięciu. Złote lata siedemdziesiąte lub osiemdziesiąte ubiegłego stulecia , w których to jazz oraz perkusja stanowiły muzykę komercyjną, przeminęły dawno z wiatrem, skutkiem czego dzisiejsza funkcja perkusji jako takiej sprowadza się głównie do trzymania podstawy rytmicznej, solidnego akompaniamentu, dawania napędu, ale i kolorytu. Czasy zmieniają się coraz bardziej na niekorzyść perkusistów pragnących dominować. Mniej, rzadziej, więcej w produkcji i loopach niż w organicznym graniu żywego instrumentu - to realia wielu współczesnych gatunków muzycznych, czy nam się to podoba czy też nie, dlatego też dominacja na zasadzie perkusista - solista nie jest dobrym punktem wyjścia do budowania kariery, bo potencjalnych odbiorców może być stosunkowo niewielu, wąska specjalizacja perkusyjnego dominatora wydaje się być pożywką co najwyżej dla kolegów muzyków, a i tutaj można się mocno rozczarować, jako że muzycy perkusiści bywają zazdrośni gdy pojawia się "konkurent" władający o wiele lepszą techniką. Z kolej muzycy nie perkusiści bardzo często wolą tego perkusistę, który lepiej "skleja się" z zespołem (buduje solidny groove i co ważne - słucha całego zespołu - niż tego któremu oni są potrzebni do tego by mógł zabłyszczeć, grając swoje sola do "podkładu" granego przez muzyków.
2.Budowanie relacji
No i wreszcie wątek bardziej uniwersalny, wydawałoby się ponadczasowy, choć w trudnych czasach szczególnie deficytowy - relacje międzyludzkie, które tworzymy także w zespole, wzajemna komunikacja na scenie, emocje, które wyłapujemy, odzwierciedlamy, dając coś od siebie, tworząc zupełnie nową jakość wzajemnego bycia razem podczas grania, tu i teraz...
I tutaj przychodzi mi na myśl bardzo obrazowe pytanie, które myślę, że wyraziście puentuje moje przemyślenia na temat roli perkusyjnych solistów (żeby nie było, solo nie jest przecież niczym złym, aczkolwiek to właśnie groove scala z sobą muzyków, a także odbiorców, masowo bujających się w rytm muzyki):
"Lepiej mieć rację, czy relację?"
Jeśli masz własne zdanie lub przemyślenia, podzieli się opinią. Bardzo chętnie wysłucham także tych zupełnie przeciwstawnych.